Mój blog traktuję jako płaszczyznę komentowania otaczającej mnie rzeczywistości, a także jako pewną formę eksperymentu, zabawy oraz pamiętnika. Można tutaj poczytać o tym co mnie interesuje, inspiruje i irytuje.
Zapraszam.
środa, 14 marca 2012
Music non stop
Tym razem udało mi się wygrzebać dwa albumy jednej dosyć znanej grupy, które z wręcz maniackim uporem słuchałem w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia. Sądzę, że nie ma potrzeby nikomu przedstawiać brytyjskich doommetalowców z My Dying Bride. Ci którzy jeszcze nie znają tego zespołu lub nie pamiętają, a poszukują dobrych (i innych) brzmień, bez wątpienia polecam minialbum z 1991 roku Symphonaire Infernus et Spera Empyrium, który wyraźnie zdefiniował charakter tej grupy. Dodam, że płyta jest krótka ale dzięki temu przez około 20 minut można usłyszeć na własne uszy, czym doom metal jest. Następnym albumem tej grupy jest longplay Turn Loose the Swans z 1993 roku i mam jeszcze go co ciekawe na kasecie magnetofonowej. Muzyka z tej płyty, pomimo prawie dwudziestu lat od chwili jej wydania, nadal brzmi świeżo i intrygująco. Turn Loose the Swans brzmi o wiele lżej od pierwszych dokonań chłopaków z My Dying Bride. Longplay ten trzyma poziom i w pewien sposób wkręca słuchacza w swój specyficzny świat. Album ten stanowi jedną całość i należy go wysłuchać od początku do końca, inaczej się nie da. Jakkolwiek mówiąc płyta ta jest mroczna zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej, ale za to pięknie traktująca ludzkie sprawy takie jak ból, rozpacz czy smutek. Nie każdy musi grać wesoło... ale My Dying Bride potrafi zwrócić na siebie uwagę.
***
Nie tylko ciężkimi klimatami człowiek żyje. Lżejszymi też. Mam sentyment do soundtracków – czyli ścieżek dźwiękowych z filmów. Przy okazji obejrzenia jakiegoś filmu na dużym lub małym ekranie od razu poszukuje autora nagrań, jak i jego dokonań. W tym przypadku warto wspomnieć o nowojorczyku Cliffie Martinezie, który swoją karierę rozpoczął od gry na perkusji między innymi dla Captain Beefheart oraz Red Hot Chili Peppers. Zrezygnował z kariery rockmana na rzecz muzyki filmowej. Martinez wyróżnia się z ekipy hollywoodzkich twórców swoim specyficznym stylem. W jego muzyce nie ma patosu jak u Johna Williamsa czy też Hansa Zimmera, jest za to stonowany ambient i oniryczna atmosfera. Słuchając Cliffa Martineza można bez wątpienia poczuć przestrzeń i harmonię w jego utworach, a także zrelaksować się. Jest to minimalistyczna muzyka ale da się odczuć, iż Martinez wie jak wydobyć dźwięki z syntezatora, samplera bądź innego sprzętu grającego. Polecam.
***
Oczywiście odsyłam na You Tube, żeby usłyszeć muzykę Cliffa Martineza:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz